Ona dostaje szansę zagrania utworu i bycia gwiazdą, musi tylko napisać własny utwór i pojawić się gdzieś osobiście. W drodze do tego miejsca rozwala samochód (wstawić żart o płci protagonistki) i musi zostać w jakiejś dziurze, gdzie nawet nie słyszeli o smartfonach. Zostaje tam nauczycielem muzyki, prezydentem, burmistrzem, kucharzem, szeryfem, pisze piosenkę, znajduje miłość życia i to wszystko w ciągu dwóch tygodni.
Banalne, schematyczne i grzeczne to kino, które nie ma najmniejszego pojęcia o czym mówi, co objawia się kompletnym brakiem emocji. Bohaterka śpiewa bez emocji, gdy mówi o swojej ciężkiej przeszłości (i teraźniejszości - mieszka w samochodzie) to nie ma prawa przekonać kogokolwiek, że miała w życiu większy problem niż trud wybrania butów do biegania ze swojej kolekcji 30 tysięcy sztuk obuwia. A gdy jej miłość przeżywa traumę, to tylko wychodzi, by jego matka weszła na scenę i mogła opowiedzieć o tej traumie z łzami w oczach ("tyle wycierpiał! Musimy być wobec niego wyrozumiali!"), chociaż dosłownie scenę wcześniej kpiła z własnego syna, gdy ten posprzątał na stole ("Pierwszy raz w życiu!!!"). Miło.
Najgorsze, że film pomimo tej sztuczności ma czelność dowalić finałem, gdzie bohaterka zostaje złapana przez producentów, którzy zmieniają jej imię, remiksują jej utwór i w ogóle robią wszystko, by ta doszła do wniosku, że musi być prawdziwa i szczera wobec siebie. Pogratulować hipokryzji, albo zasugerować leczenie delirium, jeśli twórcy naprawdę są oderwani od rzeczywistości i nie dostrzegają, jak bardzo pusty i pozbawiony osobowości jest ich film. Producent, który zmienia im imię i remiksuje ich dorobek jest całkiem słuszną drogą.
Plus brak świąt. Teoretycznie są, bo zgadza się czas akcji oraz fakt, że bohaterka pisze świąteczną piosenkę, plus coś tam gadają o świętach ("Jaka jest twoja tradycja świąteczna?"), ale tak szczerze? W ogóle ich nie czułem.