Filmy sprzed czterech dekad należy oglądać z pewną rezerwą, wyłączając rzecz jasna kilka klasyków, których ząb czasu nie nadgryzł. "Midnight Express" niestety nie jest dziełem ponadczasowym, pomimo kilku niezaprzeczalnych zalet.
Primo: należy docenić niezwykle klimatyczną muzykę elektroniczną Giorgio Morodera: z dzisiejszej perspektywy użycie syntezatorów zamiast klasycznej orkiestry nie dziwi, ale w latach 70's i owszem, szczególnie jeżeli fabuła dotyczy cierpień jednostki.
Na osobiste propsy zasługują dwie kompozycje: słynne"Chase" https://t.co/F2gb8T6SX5, ale przede wszystkim wokalne cudo Chris Bennett https://t.co/4zMH0kQ3h4 za które atystka otrzymała nominację do Grammy. Cały soundtrack zdobył Oscara i na stałe zagościł na mojej trackliście.
Secundo: autentyczność. Obraz Alana Parkera nie jest przystrojony w znane nam efekciarskie fatałaszki kina więziennego, dzięki temu dobitniej odczuwa się beznadzieję położenia Hayesa. Aktorsko Davis, Hart, Quaid solidni, ale na wyróżnienie zasłużył Paul L. Smith za rolę Hamidou.
Tertio: nierówny. Dramaturgia od początku w zenicie, stopniowo opada, osiąga poziom 0 i dłuży, co wrażliwsze jednostki mogę uciec w objęcia Morfeusza.
Quattro: banalny koniec. Kluczową sprawą dla filmu i całej historii jest postawienie "kropki nad i", jeżeli scenarzysta decyduje się już na zamkniętą formę zakończenia. Na finiszu "Midnight Express" mamy do czynienia z "zerwaniem plastra" na zasadzie: dobra chłopaki kończmy to już.
Tym bardziej dziwi Oscar za scenariusz dla Oliviera Stone'a.
Kino solidne, nagryzione, autentyczne, niedbale zakończone, okraszone genialną ponadczasową nutą Morodera (+1).
6/10